- Michael! Michael, wstawaj.
Słyszysz? – Nade mną roznosi się znany mi, melodyjny głos należący do Simone.
Mówi do mnie, ale ja słyszę to tak, jakbym znajdował się w jakieś
cyberprzestrzeni. Echo roznosi się po mojej głowie, powodując potworny ból i
nudności. – Michael, wstawaj! – powtarza.
Otwieram oczy, ale światło
słoneczne wpadające przez duże okno salonowe sprawia, że nic nie widzę.
Zasłaniam twarz rękoma, i przez szpary powstałe w palcach szukam wzrokiem
twarzy mojej małżonki.
Simone stoi nade mną. Przygląda mi
się z politowaniem i z dezaprobatą kręci głową.
- Wstawaj – mówi. – Jest siódma.
Zaraz dzieci wstaną do szkoły. Nie chcę, aby zobaczyły cię w takim stanie.
Siadam. Rozglądam się wokoło,
poczym spoglądam na samego siebie. Rozczochrane włosy, poplamiona i przepocona
koszula, która (jakby powiedziała to moja, świętej pamięci, matka) wygląda jak
psu z garda wyciągnięta. Simone nie może na mnie patrzeć, więc odchodzi, ciągle
powtarzając, abym się pośpieszył.
W drzwiach pojawia się Renate. Z
jej spojrzenia bije wstyd. Wstyd za własnego zięcia, wstyd za sportowca, który
powinien być wzorem dla milionów, a nie zafajdanym facetem na kacu.
Wówczas uświadamiam sobie, co
dzisiaj za dzień. Zgrupowanie przed meczem i sam mecz! Muszę się wziąć w garść,
pójść pod prysznic, zjeść pożywne śniadanie i pojechać na stadion, gdzie czekać
będzie na mnie nie lada wyzwanie. Muszę dzisiaj zagrać. Muszę. Pomimo tego, że
nie jestem w najlepszej formie, to czuję, że to jest mój czas. Mój czas!
Siedzę w szatni. Czekam na
trenera. Patrzę jak koledzy, w dobrych nastrojach, przebierają się w trykoty,
zakładają korki, podskakują i motywują się nawzajem, aby wreszcie wygrać mecz.
A ja? Nie było karki wywieszonej przed szatnią, na której wypisane były
nazwiska podstawowej jedenastki oraz zmienników, więc czekam, bo nic innego mi
nie pozostało.
- Przepraszam, panowie – mówi Robin Dutt, trener. – Zatrzymały mnie nagłe sprawy na górze – uśmiecha się,
wyciągając palec do góry, który oznacza zarząd. – Zacznijmy od najważniejszego…
Robin wymienia nazwiska jedenastu
zawodników, którzy wydelegowani zostali do walki przeciwko Augsburgowi. Robi
pauzę, przygląda się twarzom pozostałych piłkarzy, w tym mojej. Powtarzam sobie
w myślach, że to mój czas, mój czas. Błagam, aby wypowiedział moje nazwisko.
- Michael? – Patrzę mu prosto w
oczy. Z jego głosu nie mogę nic wyczytać. Jest neutralny, bez emocji. – Jak
tam? – pyta.
- W porządku – odpowiadam pewnie.
Odnoszę wrażenie, że zaraz wygoni mnie na trybunę. Powie, że to nie jest mecz
dla mnie. Jestem zdesperowany do tego stopnia, że już wyobrażam sobie jak padam
przed nim na kolana i błagam o szansę. Co powiem dzieciom, kiedy znów zasiądę
na trybunie? Jak spojrzę im w oczy?
- Dlaczego jesteś nieprzebrany? –
pyta trener.
- Nie sądziłem, że…
- Wiara to podstawa, Michael –
mówi. Czyżbym zaprzepaścił swoją szansę? Czyżby trener chciał uczynić mnie
zmiennikiem, a ja swoim brakiem zaangażowania pokazałem mu, że nie liczę na
zbyt wiele? – Przebierz się szybko. Dzisiaj usiądziesz na ławce.
Patrzę na niego i nie wierzę. Nie
wierzę, ale cieszę się tak bardzo, że niemalże nie spadam z ławki.
- Dzięki, trenerze – rzucam
jeszcze, kiedy Robin wychodzi na murawę. Szkoleniowiec patrzy na mnie i z
uśmiechem skina głową, jakby chciał powiedzieć: będą z ciebie ludzie, Michael.
To mi daje wiarę.
I pomimo tego, że dzisiejszego
wieczoru nie zagrałem ani minuty, to cieszę się, że mogłem wrócić na boisko.
Byłem blisko, na ławce, czułem zmęczenie kolegów, ich krzyki, uczestniczyłem w
radosnych tańcach celebrujących zdobycie bramki. To jak powrót do korzeni.
Wracam do domu spełniony, z
przeczuciem, że wszystko będzie dobrze. I nic, ani nikt, nie popsuje mi dobrego
samopoczucia. Nie pozwolę na to.
Weekend spędzam z synami. W sobotę
zabieram ich na basen, do parku, na obiad do fajnej knajpki. Wieczorem idziemy
do kina, wracamy około dwudziestej i siadamy przed telewizorem, aby obejrzeć
transmisję z meczu ligi hiszpańskiej. Z miską popcornu, z colą i cukierkami pod
ręką, spędzamy czas na dobrej zabawie, przeżywając akcje bramkowe i niezwykłe
popisy najlepszych piłkarzy na świecie.
- Czemu nigdy nie grałeś w
Hiszpanii? – pyta Louis. – Może utrzymałbyś się w Realu, poznałbyś tych wszystkich
graczy. Mógłbyś przedstawić mi Casillasa. – Uśmiecha się na samo wspomnienie
nazwiska swojego ulubionego bramkarza.
- A poza tym w Hiszpanii jest
zawsze ciepło – wtrąca się Simone, krzątając się po kuchni, która znajduje
się za naszymi plecami.
- Real nigdy nie był mną
zainteresowany. Dostałem ofertę z Walencji, ale wówczas pojawiła się Chelsea i
zdecydowałem się na Londyn.
- Szkoda… Chciałbym kiedyś spotkać
się z Ikerem.
- Nie wszystko stracone – mówię,
spoglądając na syna. – W Realu grają przecież Mesut i Sami. Myślę, że mógłbym
poprosić ich o przysługę. Na początku wystarczyłby ci autograf i jakieś
gadżety, a kiedy zacznie się Euro, to razem pojedziemy do Polski i zobaczymy co
da się zrobić w tej sprawie.
- Poważnie?
- Pewnie! Hiszpanie będą mieszkać
niedaleko niemieckiej bazy. Wsiadamy w samochód i jedziemy – mówię ze śmiechem.
Żeby wszystko w życiu przychodziło mi z taką łatwością jak snucie marzeń…
Nazajutrz szykuję się na imprezę
urodzinową przyjaciela mojego syna. Zakładam wygodne dżinsy oraz czarną koszulę
z kolorowymi akcentami przy mankietach. Z racji tego, że Thomas jest wielkim
fanem piłki nożnej, i w jego oczach jestem najlepszym zawodnikiem na świecie
(ma dopiero siedem lat, więc inaczej postrzega pewne sprawy), z przyjemnością
podpisuję czarno-czerwoną koszulkę z nazwiskiem Ballack, i pakuję ją w żółty
papier ozdobiony zielonymi i niebieskimi balonikami.
Wsadzam Jordiego na tylnie
siedzenie mojego czarnego samochodu, zapinam mu pasy, przed którymi bardzo się
wzbrania i zajmuję miejsce za kierownicą. Nim odpalam silnik, włączam radio, z
którego sączy się wesoła piosenka, którą obydwaj bardzo dobrze znamy. Posyłamy
sobie porozumiewawcze spojrzenia i jak na zawołanie zaczynamy śpiewać,
wydzierając się na całe gardło:
- We found the love in a hopeless place…
W tak przyjemnej atmosferze docieramy
do domu rodziny Kraftów. Już na ganku słychać wesołą, wręcz dziecięcą muzykę,
graną w ogrodzie. Patrzę na Jordiego, który łapie się za gardło i wydobywa z
siebie odgłos wymiotny. Śmieję się, bo wiem, co o tym myśli. Od małego słuchał
ze mną największych rockowych potęg jak The Rolling Stones czy Queen.
Wręczam mu zapakowany prezent i
dzwonię do drzwi.
- Jakoś wytrzymasz – mówię,
czochrając go po głowie. – Będzie fajnie.
Drzwi otwiera nam znana mi,
przysadzista blondynka, która wita nas ciepłym uśmiechem. Podaję jej dłoń na
przywitanie i wchodzę do środka. Jordi od razu biegnie do ogrodu, w którym
odnajduje solenizanta. Wręcza mu prezent. Kiedy widzę radość Thomasa na widok
koszulki, na sercu robi mi się bardzo ciepło. Teresa, jego matka, jest mi
bardzo wdzięczna za ten upominek, gdyż jej syn bardzo o tym marzył.
- Drobiazg – mówię z uśmiechem. –
Może uda mi się jeszcze zorganizować bilety na mecz dla waszej rodziny.
- Byłoby wspaniale – mówi z
uśmiechem. – Thomas bardzo pana podziwia. Myślę, że byłby bardzo szczęśliwy,
gdyby mógłby pana zobaczyć w akcji.
- Problem w tym, że ja na razie
nie gram. – Nie, nie mówię tego. Nie chcę stawiać siebie w negatywnym świetle.
Wszyscy znają moje problemy, bo nie ma dnia, w którym gazety nie rozpisywałyby
się na mój temat, ale nie chcę pogłębiać swoich kłopotów i pokazywać jak bardzo
mnie one dręczą.
- Zapraszam do baru – mówi Teresa,
pokazując niewielką, czerwoną ladę, na której stały szklanki z rozmaitymi
napojami. – W ogrodzie stoi stół z jedzeniem. Mam nadzieję, że będzie panu
smakowało.
- Na pewno. Bardzo dziękuję –
mówię, a kobieta oddala się, aby zająć się innymi gośćmi.
Chwytam za szklankę z czerwonym
sokiem i wychodzę do ogrodu, w którym bawią się dzieci. Z uśmiechem przyglądam
się wszystkim zabawom. Widzę jak Jordi oraz jego przyjaciel śmieją się, skaczą
w dmuchanym zamku, nurkują w basenie z gąbkowymi kulkami. Sprawia im to tyle
radości! Zupełnie jak mi piłka nożna.
Rozglądam się wokoło i stwierdzam,
że jestem tutaj jedynym mężczyzną. Czuję jak moje policzki rumienią się, ale
nie daje tego po sobie poznać. Mam się świetnie bawić i tak też robię. Nie
zaprzestaję więc obserwacji małych dzieciaczków i czuję się tak jakbym był
między nimi, podczas, gdy w rzeczywistości siedzę na plastikowym krześle w
cieniu niewielkiego, liściastego drzewa.
- Dzień dobry. – Nade mną pojawia
się wysoka, śliczna blondynka o wydatnych ustach i dużych, niebieskich oczach.
– Mogę? – pyta, wskazując na wolne krzesło, stojące obok mojego. Bez słowa kiwam
głową.
Dziewczyna siada, zakłada nogę na
nogę, ukazując swoje długie, zgrabne nogi, wystające zza krótkiej, czerwonej
sukienki. Ciężko mi oderwać od niej wzrok, ale staram się, za wszelką cenę
skupić uwagę na Jordim i innych dzieciach.
- Świetna zabawa, prawda? – mówi,
spoglądając na mnie i posyłając czarujący uśmiech, który odsłania jej
śnieżnobiałe zęby. Dostrzegam na jej jedynkach ślady czerwonej szminki.
Zastanawiam się, czy jej o tym powiedzieć. Z jednej strony ta kobieta uniknie
późniejszych przykrych sytuacji z tym związanych, ale z drugiej poczuje się
niezręcznie. Mimo wszystko, dla własnego komfortu daję jej do zrozumienia, aby
skorzystała z lusterka. – Boże, taka ze mnie gapa! – lamentuje. – Zawsze zrobię
coś, czego później muszę się wstydzić. – Dziewczyna wyciąga z torebki
niewielkie lusterko i ściera szminkę z zębów.
- To nic. Zdarza się. Kiedyś, na
przyjęciu, wyszedłem do toalety i w łazience ochlapałem sobie wodą całe
spodnie. Wszyscy na sali mieli ze mnie ubaw – mówię, aby poprawić jej humor.
Kobieta patrzy na mnie i uśmiecha
się, pokazując, że niepożądane zabrudzenie już zniknęło. Odwzajemniam gest.
- Nie przedstawiałam się – mówi,
wyciągając w moją stronę dłoń. – Jestem Scarlett Fischer.
- Michael Ballack. Bardzo mi miło.
Zapada niezręczna cisza. W tym
czasie obydwoje patrzymy na bawiące się dzieci i śmiejemy się z zabawnych
sytuacji, które się im przytrafiają. Naszą największą uwagę przyciąga clown,
który nie jest do końca śmieszny, ale robi różne ciekawe sztuczki magiczne,
które bardzo mnie intrygują.
- Jest pan tutaj z dzieckiem? –
pyta, odwracając moją uwagę od człowieka z czerwonym nosem.
- Tak. Ten chłopiec w ciemnych
głosach, który ogląda występ w pierwszym rzędzie, to mój syn Jordi.
- Mogłam się domyślić. Jest bardzo
do pana podobny. – Przyjmuję jej słowa z serdecznym uśmiechem. Rzeczywiście,
Jordi jest najbardziej do mnie podobny. Louis i Emilio odziedziczyli urodę po
Simone.
- Pani też jest tutaj z dzieckiem?
- Ja? – śmieje się. – Nie, ja nie
mam dzieci. Myśli pan, że miałabym taką figurę, gdybym była już po porodzie.
Nie wiem, co powiedzieć. Czuję się
trochę niezręcznie.
- Jestem siostrą Teresy Kraft.
- Poważnie? W ogóle nie jesteście
do siebie podobne.
- Jestem znacznie młodsza i dbam o
siebie. Nie mam dzieci, tłustego męża wokół którego musiałabym skakać – mówi ze
śmiechem. – Jestem wolna jak ptak. Dzięki temu mam czas na przyjemności.
- Chciałbym mieć pani podejście do
życia.
- To nie jest trudna filozofia.
- Tato, tato! – Nagle podbiega do
mnie Jordi i nie zważając na nic zaczyna opowiadać mi to, co przed chwilą
usłyszał od kolegów. Udaję zaciekawienie, gdyż ich „niezwykłe” historie nie
bardzo mnie interesują. Wolałbym kontynuować rozmowę z piękną blondynką, która
teraz patrzy na mnie i mojego syna.
- Fajny chłopak – mówi Scarlett,
kiedy Jordi wraca do swojego towarzystwa.
- Tak, to moje oczko w głowie. Mam
jeszcze dwójkę, ale są nieco starsi.
- Ja nie przepadam za dziećmi. Nie
lubię hałasu, brudu. Dzieci ciągle czegoś chcą.
Nie wiem, co powiedzieć, bo ja
uwielbiam dzieci. Zwłaszcza swoje. Nie wyobrażam sobie życia bez nich i nie
rozumiem jak można nie kochać takich małych, uroczych istot, które dają tyle
szczęścia i radości.
- Proszę – mówi Scarlett, podając
mi niewielką chusteczkę, na której napisany jej numer telefonu. Dziewczyna
przykłada sobie papier do ust i zostawia na nim ślad szminki. Wręcza mi ją
mówiąc… – Zadzwoń, jeśli będzie pan chciał pogadać o mojej filozofii życiowej.
Czekam na telefon. Do zobaczenia.
Odprowadzam ją wzorkiem. Znika
gdzieś w murach domu Teresy Kraft. Przypatruję się chusteczce, temu zmysłowemu
znakowi, który pozostawiła po sobie. Uśmiecham się, bo wyglądało to dokładnie
jak scena z filmu, który oglądałem kilka tygodni temu. Mimowolnie przypominam
sobie słowa mojego przyjaciela, który namawiał mnie na nowe kontakty z płcią
przeciwną. Młoda, ładna, wolna… Dobry materiał na kochankę.
Patrzę na Jordiego i od razu
odrzucam od siebie te myśli. Nie mógłbym mu tego zrobić.
Wołam go do siebie, mówię, żeby
pożegnał się z kolegami, bo wracamy do domu. Jęczy i marudzi, ale mówię, że źle
się czuję i potrzebuję odpocząć przed jutrzejszym treningiem. Bez mrugnięcia
oka przytakuje mi, biegnie do znajomych, rzuca krótkie „do widzenia” do każdej
napotkanej po drodze starszej osoby. Obydwaj żegnamy się z panią Kraft i
opuszczamy jej dom.
Mam nadzieję Michael bedziemógłsię zaprezentować na boisku,a nie na ławce.Ciekawe jak to się dalej potoczy :)
OdpowiedzUsuńTez chcę zeby Michael mogł wreszcie zagrać;p Ciekawa osoba z tej Scarlett;p Mam nadzieje że to przerodzi sie w coś wiecej niz tylko przypadkową znajomośc;p
OdpowiedzUsuńJa cały czas trzymam kciuki, aby Michael w końcu zagrał i mógł po raz pierwszy od bardzo dawna poczuć tą atmosferę, która towarzyszy piłkarzom grającym w 11. Trzymam za to bardzo kciuki :)
OdpowiedzUsuńTa kobieta na przyjęciu u kolegi Jordiego nie podoba mi się. Sprawia wrażenie, takiej, która myśli tylko o jednym, nie wiem może się mylę, ale ja na miejscu Niemca, bym się z nią nie zadawała, bo tylko może ściągnąć na niego kłopoty. Niech będzie ostrożny. Niech nie myśli o tej blondynce tylko o rodzinie i treningach :)
Mam nadzieje, że Michael w kolejnym meczu zagra i pokaże co potrafi :) Podoba mi się to, że Ballack tak bardzo dba o swoich synków. Widać, jak bardzo ich kocha i top jest najważniejsze. Zaciekawiła mnie ta kobieta, ale mam nadzieje, że jednak nie dostanie żadnego telefonu.. Czekam na nowość :)
OdpowiedzUsuńScarlett swoją osobą pewnie tu trochę namiesza. Mam nadzieję, że Michaelowi w końcu uda się zagrać w meczu. A Jordi staje się moją ul. postacią tego opowiadania ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;*
Ławka to nie to samo, co wyjście na boisko, ale najważniejsze, że choć na chwilę poczuł się szczęśliwy i że dało mu to nadzieję. Może następnym razem zagra.
OdpowiedzUsuńA ja rozumiem, jak można nie kochać dzieci. Może i są urocze, ale jak trzymają się z daleka ode mnie, haha. To miłe, że pomimo tego, że nie gra, wciąż ma fanów. Nawet jeżeli są to małe dzieci. W końcu każdy fan się liczy. Numer do Scarlett... oj, robi się ciekawie. Mógłby wdać się z nią w romans. Skoro jego żona nie szanuje przysięgi małżeńskiej, to czemu on miałby to robić? Niech sobie ulży, a przy okazji zemści się na żonie za to, jak go traktuje.
Ech, szkoda, że nie zagrał w tym meczu. Musiał czuć się naprawdę zdołowany, patrząc na mecz z ławki. To naprawdę przykre, ale wierzę, że jeszcze kiedyś zagra w meczu. To cudowne jednak, że pomimo zachodzącej sławy, wciąż ma fanów, którzy go kochają. W tym rozdziale byli nimi dzieci, które są naprawdę słodkie. Ciekawi mnie Scarlett... wyczuwam romans, milordzie :D.
OdpowiedzUsuńCzekam na nowość.
Wierzę, że Michael już w następnym meczu będzie miał okazję zagrać :) A Scarlett jakoś mi się nie widzi... Nie lubi dzieci, więc to podstawowa cecha różniąca ją od Michaela, a przecież on ma ich troje. Ciekawa jestem, czy zdecyduje się do niej zadzwonić, czy wyrzuci jej numer ;)
OdpowiedzUsuń