27 października 2012

Rodział pierwszy


Czwartkowe popołudnie. Pogoda nie jest zbyt dobra, zawsze może być lepsza, aczkolwiek nie pada, a to ważne. Leżę w swojej sypialni i bezmyślnie przełączam kolejne kanały telewizyjne. Jak na złość, nie ma nic ciekawego. Spoglądam na puste miejsce obok mnie i zastanawiam się, gdzie jest moja żona. Patrzę na zegarek. Osiemnasta.
Od pięciu godzin jestem w domu. Co w tym czasie zrobiłem? Praktycznie nic. Moi synowie, Louis, Emilio i Jordi, kolejno wrócili ze szkoły, przywitałem się z nimi, zadałem standardowe pytania, jakie zadają rodzice, patrzyłem jak jedzą podany przez moją teściową obiad i wróciłem do sypialni, aby w spokoju zmarnować kolejny dzień.
Znajduję się w takim punkcie swojego życia, kiedy nic nie zależy ode mnie. Naprawdę. Nie czuję się spełniony, chcę więcej. Nie z zachłanności, ale z czystej ambicji. Ale nie mogę, mam blokadę, blokują mnie ludzie, mój wiek. Wszystko!
Ponownie spoglądam na zegarek. Dwadzieścia po szóstej. To niewiarygodne jak czas szybko biegnie. Szczególnie, kiedy się za dużo myśli. A ja ostatnio myślę notorycznie. Mój mózg właściwie nie odpoczywa.
Słyszę jak drzwi do pokoju się uchylają. Do środka zagląda uśmiechnięta twarz mojego siedmioletniego syna Jordiego. Odwzajemniam gest, przywołując go do siebie. Mały wdrapuje się na wielkie łóżko i „zagnieżdża się” pod moim ramieniem.
- Cześć, tato – mówi, kładąc głowę na mojej piersi.
- Cześć, smyku.
- Jesteś smutny?
- Nie, skąd ci to przyszło do głowy?
- Babcia powiedziała, że jesteś smutny. Ona mówi, że już nas nie kochasz, i że niebawem wyjdziesz z domu i już nie wrócisz. Powiedziała jeszcze, że niedługo znajdziesz sobie inną panią, zostawisz mamusię i pojedziesz sobie gdzieś, a o nas zapomnisz.
- Jordi, nie słuchaj wszystkiego co mówi ci babcia, dobrze? Renate ma specyficzny charakter, a poza tym nie bardzo mnie lubi.
- Za to ja cię kocham – mówi, mocno mnie przytulając.
- Ja ciebie też kocham, smyku – odpowiadam, dając mu pstryczka w nos. – Lekcje odrobione?
Mały uśmiecha się tajemniczo, a ja wiem, że odpowiedź nie jest twierdząca.
- To zmykaj – mówię, dając mu klapsa w pupę. Mały zwleka się z łóżka, zanosząc się śmiechem i wychodzi z pokoju. Uśmiecham się do siebie, bo ten dzieciak to moje oczko w głowie i dałbym wszystko, aby go uszczęśliwić.
Jordi wraca po chwili i dodaje niepewnie:
- Tato, obiecuję, że będę bardzo grzeczny, zawsze będę cię słuchać, będę się dobrze uczyć i spełniać wszystkie twoje rozkazy, ale proszę nie odchodź od nas… Jeśli zrobię coś źle, to daj mi srogą karę, ale nie wychodź i nie nie wracaj.
Spoglądam w pustą przestrzeń, którą pozostawia po sobie w drzwiach Jordi. Czuję jak pęka mi serce, bo dzieci to jedyne osoby, które teraz darzą mnie tak głębokim i szczerym uczuciem. Kiedyś miałem jeszcze rodziców, ale zmarli. Miałem żonę, ale ta… Ah, szkoda gadać. No i miałem jeszcze fanów, kibiców, którzy zniknęli równie szybko, jak się pojawili. A to wszystko to niby jest moja wina.
Za oknem słyszę silnik samochodu. Zza zasłony wyglądam na podjazd naszego wielkiego domu i widzę moją żonę wysiadającą z pojazdu swojego współpracownika, i jednocześnie kochanka, Gustava. Filigranowa brunetka, wyglądająca jak milion dolarów, obwieszona złotem i markowymi ciuchami, żegna się z towarzyszem pocałunkiem w policzek. Chcą zachować pozory, myślą, że ja nie wiem o ich „związku”. Śmieszy mnie ich naiwność. Na pierwszy rzut oka widać ich ukradkowe spojrzenia, tajemnicze uśmieszki, dotknięcia. Wielokrotnie zastanawiam się, dlaczego ja jeszcze z nią jestem? Nie kochamy się, to jasne. Jednak żadne z nas nie ma odwagi złożyć papierów rozwodowych, ba, nie mamy nawet odwagi, aby o tym pogadać. A poza tym, co z dziećmi? Nie chcę ich zasmucać. Jordi bardzo przeżywa nasze kłótnie, nie wiem jak zareagowałby na ostateczne rozstanie.
Stojąc u szczytu schodów, słyszę jak Simone opowiada swojej matce przebieg całego dnia. Zwraca uwagę na najmniejsze szczegóły – fryzury, czystość paznokci, kolory krawatów. Kogo to interesuje?
Wchodzę do kuchni. Simone właśnie nalewa wodę do szklanki, kiedy mnie zauważa. Spogląda w moją stronę i jak gdyby nigdy nic, podchodzi i daje mi niedbałego całusa w policzek.
- Cześć, Michael – mówi, uśmiechając się. – Jak ci minął dzień?
- Nie najgorzej.
- Byłeś u mechanika? Potrzebuję samochodu, nie mogę wiecznie wykorzystywać Gustava.
- Nie, zapomniałem. Jutro to załatwię.
- Powtarzasz to od tygodnia. Możesz wreszcie wziąć się do jakieś roboty? Potrzebujesz zajęcia – mówi, łapiąc mnie za ramiona i lekko mną potrząsając. Nie robi tego po złości, chce mnie zmotywować, tak jakby zależało jej jeszcze na mnie. Zupełnie tak jak za dawnych czasów. A ja wiem, że ma rację – potrzebuję zajęcia.
Zawodowi sportowcy mają ciężki żywot. Zwłaszcza wtedy, kiedy ich czas powoli dobiega końca. I właśnie w takim momencie jestem. Mam trzydzieści sześć lat, ewidentnie jestem „pod formą”, w klubie jestem ciężarem, nie gram. A jak gram, to kiepsko, mimo iż bardzo się staram i daję z siebie wszystko. Mój życiowy mecz powoli dobiega końca. Wyczekuję ostatniego gwizdka sędziego, ale tak bardzo chcę odwlec ten moment, że już zbieram siły na dogrywkę. A jak zdrowie pozwoli, to może jeszcze dotrwam do konkursu rzutów karnych. Kto wie…
- Jak trening? – pyta Simone, siadając przy niewielkim kuchennym stole. Zajmuję miejsce obok niej. Z ciężkim westchnięciem odpowiadam, że dobrze. Patrzy na mnie. W jej oczach widzę smutek, troskę, bo wie ile piłka nożna dla mnie znaczy. Ale z drugiej strony ta jej litość, pożałowanie… Już wielokrotnie mówiła mi, że powinienem przejść na emeryturę. „Masz dość pieniędzy, masz sławę i popularność, jesteś prawdziwą gwiazdą niemieckiej piłki i ludzie cię szanują. Bez problemu mógłbyś dostać pracę w telewizji jako komentator lub prezenter. Z czasem możesz rozpocząć kurs i zostać trenerem. Masz możliwości, Michael. Tylko musisz je dostrzec. Gra w piłkę nożną to nie wszystko. Pamiętaj, masz możliwości…” – mawia.
Upijam łyk wody, którą postawiła przede mną Simone. Widzę bawiące się w ogrodzie dzieci. Zazdroszczę im, że są takie młode i witalne. Dokładnie pamiętam te czasy, kiedy byłem podobny do nich. Grałem w reprezentacji narodowej, grałem w Monachium, w najlepszym niemieckim klubie, grałem w londyńskiej Chelsea. To były czasy…
- W sobotę masz mecz? – pyta. Lekko kiwam głową, bo mecze to dla mnie totalna abstrakcja. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz grałem na boisku w oficjalnym spotkaniu. – Zaprosiłam na wieczór kilku znajomych z pracy. Będzie też Philipp. – Wymienia imię mojego najlepszego przyjaciela, mając nadzieję, że zaakceptuję ten jej szalony pomysł z kolacją. – Chciałam ogłosić wszystkim radosną nowinę.
Radosną nowinę? Zastanawiam się, co to ma znaczyć. Radosne nowiny kojarzą mi się z ciążą. Z tym, że ja nie pamiętam (zupełnie jak w przypadku meczu) kiedy ostatni raz spałem ze swoją żoną.
- Co masz na myśli? – pytam. Mam nadzieję, że nie jest aż tak bezczelna i nie wmówi mi, że dziecko, które nosi pod sercem należy do mnie, a nie Gustava.
- Otwieram nową filię w Paryżu.
- Poważnie? Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? To świetna wiadomość – mówię z uśmiechem i jednocześnie chwytam ją za dłoń. Cieszę się jej szczęściem, bo wiem, że Simone kocha swoją pracę, kocha swoje drogie sklepy z biżuterią.
- Nie chciałam zapeszać. Martwi mnie tylko jedno. – Spoglądam na nią ze zdezorientowaniem. – Będę musiała wyjechać na kilka tygodni. Dopilnować remontu, zrobić reklamę i wielkie otwarcie. Poradzisz sobie tutaj sam? – Ponownie spoglądam na dzieci, biegające po ogrodzie.
- Jasne. Co to dla nas, bohaterów?!
- Świetnie! – mówi podekscytowana, klaszcząc w dłonie. – Mama ci pomoże.
Ah tak! Zapomniałem o mojej „kochanej” teściowej Renate, która nie zamierza wyprowadzić się z mojego domu.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Spokojnie, jeszcze nie teraz – śmieje się. – Najpierw muszę pozałatwiać wszystkie sprawy tutaj. Poszłoby szybciej, gdybyś mi pomógł. – Simone wyciąga z torebki klucze do samochodu i przesuwa je po stole w moją stronę.
- Jutro to zrobię, obiecuję. – Biorę kluczyki i chowam je do kieszeni.
- Tato, tato! – Do kuchni wpada Jordi, cały zdyszany, zgrzany i z piłką pod pachą. – Louis i Emilio znów są przeciwko mnie. Chcą zagrać w piłkę, ale żaden z nich nie chce być ze mną w drużynie. Mówią, że jestem beznadziejny.
- Kochanie, to nieprawda. – Simone odgarnia mu mokrą grzywkę z czoła i czule całuje w czubek głowy.
- Zagrasz ze mną? – pyta, wyczekująco patrząc mi w oczy.
- No pewnie! Razem ich pokonamy – mówię z zadowoleniem i chwytam Jordiego tak, aby zwisał głową w dół. Chłopak śmieje się radośnie i wykrzykuje różne zachęcające okrzyki. Rzucam ostatnie spojrzenie swojej żonie, która odprowadza nas wzrokiem, poczym staje w drzwiach ogrodu i z uśmiechem na ustach przygląda się naszej zabawie.
Czasami zastanawiam się, co doprowadziło do tego, że między nami jest tak źle. Nie widać tego na pierwszy rzut oka, bo zachowujemy się normalnie. Kłócimy się jak każde małżeństwo. Kłócimy się o wszystko, o każdą drobnostkę, aczkolwiek wciąż potrafimy ze sobą rozmawiać. Ale nie o nas, nie o uczuciach, emocjach, miłości i wspólnej przyszłości. Rozmawiamy głównie o tym, co jest tu i teraz, o dzieciach, o ich szkołach, o sklepach Simone i o tym, jak wielkim nieudacznikiem się stałem. Między nami jest źle, ale żadne z nas nie ma odwagi wypowiedzieć tego na głos.
- Na długo wyjeżdżasz? – W drzwiach ogrodu staje Renate i podobnie jak córka, zakłada ręce na piersi i z uśmiechem przygląda się swoim małym wnukom.
- Kilka tygodni. Muszę wszystko załatwić w Paryżu, otworzę salon i wrócę. Tak szybko jak będę mogła.
- Gustav jedzie z tobą? – Simone posyła matce znaczące spojrzenie, jakby obawiała się, że usłyszę ich rozmowę.
- Tak. Ale jedzie tam jako mój współpracownik, bo zależy mi na tym, aby wszystko wypadło profesjonalnie.
- Nie zapominaj, że to Paryż, Simone. Miasto miłości… – mówi, odchodząc w stronę salonu.
- Co masz na myśli? – pyta, podążając za nią.
- Kocham swoich wnuków. Żałuję, że masz dzieci z tym nieudacznikiem, ale nie pozwolę ci złamać ich życia.
- Nie zrobię tego.
- Oby, Simone, bo nie tak cię wychowałam. Wiesz, że zależy mi na twoim szczęściu, ale wybrałaś Michaela i powinnaś być mu wierna. Jeśli nie, to rozwiedź się z nim i przestań udawać, że wszystko jest w porządku.
- Co cię ugryzło, mamo?
- Nie ma cię całe dnie w domu, mało czasu spędzasz ze swoimi synami i nic nie wiesz. Nie wiesz jak tu jest, kiedy ciebie nie ma. Michael cały czas spędza w sypialni, pastwiąc się nad własnym losem. A dzieci naprawdę przeżywają tą sytuację. Zwłaszcza Jordi.
- Wiem, mamo. Ale kocham Gustava. Michaela na swój sposób także, bo jestem mu niezwykle wdzięczna za wszystko. Mamy razem dzieci i nie chcę, aby cierpiały. Wolę sama cierpieć, aby one były szczęśliwe.
- Dopóki wszystkich okłamujesz, to się nie stanie. Ale nie będę się wtrącać. To twoje życie – mówi, zamykając się w swojej sypialni. Simone wraca do ogrodu i siada w wiklinowym koszu na tarasie. Patrzy na nas, uśmiecha się, dopinguje chłopców. Jest tak jak kiedyś, ale ja wiem, że to sztuczne. Nie jest dobrą aktorką, aczkolwiek ona myśli inaczej.

Kolejny dzień i znów to samo. Pobudka wcześnie rano, przygotowanie śniadania, Renate w tym czasie robi kanapki do szkoły dla dzieci, Simone już dawno wyszła do pracy. Po śniadaniu szybki prysznic, mycie zębów, pakowanie torby i wyjazd. Najpierw do szkoły Louisa i Emilio, chłopcy uczęszczają na sportowe zajęcia, w ojcowskich genach odziedziczyli talent do piłki nożnej, ale nie wiem, czy to dobrze. Potem do podstawówki Jordiego – pierwsza klasa to nie byle co. Żegnam się z nim, przybijamy piątki, machamy do siebie. Z dumą patrzę jak znika w szkolnych murach, „porwany” przez rówieśników. Przez chwilę jeszcze stoję w bezruchu, patrzę w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał mój mały synek. Dzieci tak szybko rosną…
- Dzień dobry. – Obok mnie pojawia się niewysoka, przysadzista kobieta w jasnych, niedbale spiętych włosach. Witam się z nią przyjaźnie. Jej wygląd wydaje mi się znajomy, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ją wcześniej widziałem. – Nazywam się Teresa Kraft. Jestem mamą Thomasa.
Teraz już wiem. Mama Thomasa, najlepszego przyjaciela Jordiego.
- Mój syn ma urodziny w przyszłym tygodniu. Organizujemy małe przyjęcie dla dzieci. Chciałabym zapytać, czy przyszedłby pan z żoną i synkiem.
- Mam zobowiązania sportowe. Nie wiem, czy znajdę czas. A kiedy dokładnie jest to przyjęcie?
- W niedzielę za tydzień. To nic wielkiego: tort, klown, trochę gier i zabaw z nagrodami.
W myślach kartkuję kalendarz, próbując dojść do tego, kiedy jest mecz. Zapewnie nie dostanę nawet powołania, ale na wszelki wypadek muszę liczyć się z tym, że mogę się przydać. Przed oczyma widzę datę oraz godzinę spotkania. Piątek, 20:30.
- Z chęcią wpadniemy – odpowiadam z uśmiechem. – Nie wiem, czy żona będzie miała wolny dzień, ale ja z Jordim na pewno przyjdziemy. Dziękuję za zaproszenie. – Spoglądam na zegarek. Za dziesięć dziewiąta. – Cholera, spóźnię się na trening. Przepraszam, ale muszę iść. Do zobaczenia – żegnam się i pośpiesznie odjeżdżam w kierunku ośrodka szkoleniowego Bayeru Leverkusen.
Na szczęście dojechałem na czas. Jeszcze tego by brakowało, abym podpadł trenerowi.
Trening sam w sobie nie był niczym wyjątkowym. Niewiele różnił się od zajęć wczorajszych, przedwczorajszych i zeszłotygodniowych. Zawsze to samo, wszędobylska monotonia.
Przebierając się w swoje normalne ciuchy, myślę o samochodzie, który muszę zawieść do mechanika. Załatwię tą sprawę dla własnego świętego spokoju. Inaczej Simone nie przestanie wiercić mi dziury w brzuchu.
- Na razie. – Kilku z młodszych zawodników, żegna się, wychodząc z szatni. Rozglądam się i stwierdzam, że zostałem sam. Jak zwykle…
Chwytam torbę i udaję się do wyjścia. Na tablicy korkowej, tuż przy recepcji, wisi biała kartka z powołanymi zawodnikami na jutrzejsze starcie z Kolonią. Od dwóch tygodni nie znalazłem się na tej liście, więc już straciłem nadzieję na grę. Zresztą prezes oznajmił mi, że powinienem rozglądać się za nowym pracodawcą albo zakończyć karierę. Nie chcę tego. Chcę grać. Czuję, że mogę.
Coś mnie kusi, dlatego podchodzę do tablicy. Czytam listę, a kiedy moim oczom ukazuje się moje nazwisko, znajdujące się na samym dole, niemalże podskakuję z radości. Wiadomo, że to nic nie oznacza, bo w najlepszym wypadku zasiądę na ławce, a w najgorszym na trybunach. Mimo wszystko, cieszę się. Może uda mi się zagrać. Liczę na to. 

__________
Pierwszy rozdział oddaję do Waszej dyspozycji. Mam nadzieję, że Wam się podoba. Opowiadanie ma specyficzny klimat, mam nadzieję, że uda mi się go utrzymać do końca. Historia liczy sobie 20 rozdziałów, więc przed nami długa przygoda z Michaelem Ballackiem. 

Chciałabym przypomnieć, że od wtorku nowy rozdział jest także na blogu 'Życie zna odpowiedź', a także na 'Śmiech dziecka'.