27 listopada 2012

Rozdział czwarty


Poranny trening nie idzie po mojej myśli. Bardzo chcę zaimponować kolegom i trenerowi, ale mi nie wychodzi. Potykam się o własne nogi, w głowie zamiast ćwiczeń mam żonę, która na dniach wyjedzie do Paryża ze swoim kochankiem, a mnie zostawi z domem, dziećmi i swoją matką na głowie. Mimo to staram się myśleć pozytywnie, bo od tego zaczyna się sukces. Trzeba być optymistą, wierzyć w siebie w swoje umiejętności, a tych mi przecież nie brak. Spinam się w sobie i próbuję wykonać skomplikowane ćwiczenie z piłką, ale nie daję rady i upadam. Czuję potworny ból w nodze, nie mogę wstać, do oczu cisną mi się łzy.
- Michael, w porządku? – Pobiega do mnie zatroskany trener. Nie jestem w stanie mu odpowiedzieć. Rzucam się po murawie, wzywając lekarza, który zjawia się kilka sekund później. Medyk delikatnie dotyka mojej nogi i oznajmia, że potrzebne są specjalistyczne badania. Zbierają mnie z ziemi i zawożą do szpitala.
Po zażyciu silnych leków przeciwbólowych do mojej głowy powoli wraca myślenie. Uświadamiam sobie, że mam dzisiaj odebrać Jordiego ze szkoły. W takim stanie nie dam rady. Wyciągam telefon i dzwonię do Simone.
- Nie mogę teraz rozmawiać, Michael. Mam bardzo ważne spotkanie – mówi, nawet nie czekając na to, co mam jej do powiedzenia. – Spotkamy się w domu i tam omówimy twoją sprawę.
- Nie odbiorę Jordiego ze szkoły.
- Co? Dlaczego?
- Jestem w szpitalu na badaniach. Mam złamaną nogę.
- No to żeś sobie porę znalazł na kontuzje! – krzyczy do słuchawki. Zadziwia mnie to, że nie pyta o moje zdrowie, o to jak się czuję, nie rzuca, że zaraz przyjedzie i wszystko będzie dobrze. Nic z tych rzeczy. Wieczne pretensje, zupełnie jakbym upadł specjalnie. – Mama pojechała z chłopcami do lekarza, ja mam spotkanie, a ty miałeś tylko odebrać swoje najmniejsze dziecko ze szkoły! Miechael, dlaczego ja nigdy nie mogę na ciebie liczyć?!
- Nie połamałem się specjalnie, Simone. To był wypadek. To się zdarza w życiu sportowca.
- Taki z ciebie sportowiec, jak ze mnie topmodelka – rzuca uszczypliwe, poczym bierze głęboki wdech. – Co ja mam teraz zrobić? Nie mogę się wyrwać z biura.
- Zadzwonię do Philippa.
- Świetnie. Na razie!
Czuję się dziwnie, kiedy wiem, że mój przyjaciel bardziej przejmuje się moją rodziną i moim stanem zdrowia niż własna żona. Na Philippa zawsze mogę liczyć. Od razu chce do mnie przyjechać, jednak ja proszę go jedynie o odebranie Jordiego ze szkoły i posiedzenie z nim przez kilka godzin, dopóki nie wrócę do domu. Bez wahania się zgadza, mimo iż podobnie jak Simone ma mnóstwo obowiązków zawodowych na głowie.
Po godzinie przychodzi do mnie lekarz i oznajmia, że potrzebna będzie operacja, której muszę się poddać w przeciągu kilka najbliższych dni. Myślę, że nic gorszego nie mogło mnie teraz spotkać. Simone wyjeżdża, a ja będę zdany na pomoc i łaskę Renate, która mnie szczerze nienawidzi. Świetnie!
Klubowy lekarz, który przyjechał ze mną do szpitala, odwozi mnie do domu. Poruszam się o kulach, nogę zapakowaną mam w szynę, nie czuję bólu dzięki lekom przeciwbólowym. Generalnie jest źle.
Wchodzę do domu. Z kuchni dobiegają do mnie ciche chichoty Simone i jej kochanka Gustava. Walczę z bólem, ledwo stoję, próbuję dostać się do domu, znikąd pomocy, a moja żona zabawia się z facetem w moim własnym domu. Moje życie to jakaś farsa!
Podbiega do mnie zatroskany Jordi.
- Tato, tato, jak się czujesz? – pyta nieco przestraszony, kiedy widzi moją nienaturalnie wyglądającą nogę.
- Już dobrze, synku. Przepraszam, że cię nie odebrałem. Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś z wujkiem Philippem.
- Tak, odrobiliśmy lekcję i bawiliśmy się kolejką. Było super! Tato, może przyniosę bajkę, ty sobie odpoczniesz, a ja ci poczytam. Chcesz?
- Za chwilę, dobrze? Na razie wypiję kawę.
Mały biegnie po schodach na górę z widoczną ekscytacją. Cieszy się, że będzie mógł się mną zająć, tak jak ja nim podczas jego chorób.
Nagle z kuchni wybiega Simone z uśmiechem na twarzy. Nie spodziewała się mnie tak wcześnie. Jest zaskoczona moim widokiem, o czym doskonale świadczą rozpięte guziki jej koszuli. Zwracam na nie uwagę, poczym Simone z lekkim zażenowaniem zapina bluzkę.
- O, jesteś już! I jak?
- Jak widać – odpowiadam beznamiętnie i kuśtykam do kuchni. Simone zagradza mi drogę i pyta.
- Co powiedział lekarz?
- Że potrzebna będzie operacja. Za dwa dni mam się stawić w szpitalu na zabieg.
- Naprawdę? Kurczę! To pokrzyżuje wszystkie nasze plany.
- Twoje plany, Simone. Ale nie przejmuj się. Poproszę Philippa o pomoc przy dzieciach, a ty sobie jedź do tego Paryża. Rozwijaj się, rozkręcaj biznes… Ja tu poczekam i być może przeżyję.
- Nie dramatyzuj, Michael – mówi, ciągle zagradzając mi przejście do kuchni. Po chwili słyszę chrząknięcie dobiegające z środka. Simone ustępuje i z wysoko podniesioną głową odwraca się na pięcie i idzie do kuchni. Zjawiam się tam zaraz po niej i widzę siedzącego przy stole Gustava oraz czerwoną szminkę na jego policzku.
- Cześć – wita się z lekkim uśmiechem.
- Cześć – odpowiadam, sięgając do lodówki po wodę. – Chyba się pobrudziłeś – rzucam i wychodzę, ale zdążam jeszcze zauważyć porozumiewawcze spojrzenie kochanków i strach w oczach Simone. Uważają, że jestem tak głupi, że nie kojarzę faktów, ale mało mnie obchodzi, co myślą. Mam tego dosyć i nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie wyjadą do tego Paryża.

Jadę do szpitala z duszą na ramieniu. Towarzyszy mi mój najlepszy przyjaciel, bo Simone jak zwykle miała coś innego do zrobienia. Zastanawiam się, dlaczego tak źle trafiłem. Dlaczego wszystko między nami tak się popsuło. Przecież jeszcze niedawno byliśmy kochającymi się małżonkami, nie widzieliśmy świata poza sobą. Ja i Simone byliśmy nierozłączni, świetnie się razem bawiliśmy.
Zaczęło się psuć w Londynie. To tam poznałem dziewczynę, która zawróciła mi w głowie i przez nią zdradziłem Simone. Ta się o tym dowiedziała, ale wybaczyła mi wybryki przeszłości. Teraz sama robi to samo. Wychodzi na to, że to ja popsułem nasze małżeństwo. Więc dlaczego teraz mam pretensje do innych, a nie do siebie?
- Boję się, Philipp – mówię, kiedy pielęgniarki przygotowują mnie do zabiegu. Nigdy nic nie ukrywam przed przyjacielem. Nie waham się mu zwierzać ze swoich uczuć, nie wstydzę się przy nim płakać. Wiem, że jest jedyną osobą, na którą mogę obecnie liczyć.
- Nie panikuj, Michael. – Poklepuje mnie po ramieniu z nieśmiałym uśmiechem. – To standardowa operacja, jak każda inna. Za kilka godzin się obudzisz i powoli zaczniesz wracać do zdrowia.
- Właśnie tego się obawiam. Co będzie jak nie wydobrzeję?
- Mnóstwo piłkarzy ma podobne kontuzje i wychodzą z tego. Po paru miesiącach znów cieszą się grą. Z tobą będzie podobnie, zobaczysz.
- Ale ja nie mam tych miesięcy. Oni wszyscy są młodzi, mają młode ciała i wielki zapał, bo wiedzą, że mają do czego wracać. A ja? To dla mnie koniec kariery.
- Nie gadaj głupstw. Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie. Musisz być sprawny przede wszystkim dla swoich synów. Karierę miałeś świetną, cudowne momenty, wygrane, tytuły, wiele jeszcze przed tobą, ale nie myśl o tym teraz. Musisz wyzdrowieć dla dzieci.
Jadę na salę operacyjną, a przed oczami miga mi całe życie. Wspaniałe zawodowe momenty – wygrane z Bayernem, Chelsea, z reprezentacją… Cudowne chwile z mojego życia prywatnego – poznanie Simone, nasze pierwsze randki, narodziny synów i ślub. Było tak pięknie, a teraz wszystko wygląda jak kiepski żart.
Jestem w szpitalu, jadę na operację, a przy moim boku nie ma najważniejszej kobiety, która być tu powinna. Simone jest moją żoną i powinna mnie teraz wspierać, a tymczasem woli siedzieć w swoim ciepłym biurze i prowadzić długie rozmowy telefoniczne z przyjaciółkami. To daje do myślenia. Nie oczekuję wylewu uczuć, bo wiem, że na to ją nie stać. Nie chcę, aby się nade mną użalała, ale chcę usłyszeć jej cieniutki głosik, którym stwierdza, że wszystko będzie dobrze, i że na pewno poradzę sobie w tej trudnej sytuacji. Chcę poczuć ciepło jej ciała, czuły dotyk dłoni, chcę wiedzieć, że mam wparcie bliskich. To by mi bardzo pomogło i ułatwiło późniejszą rekonwalescencję. A tymczasem jadę na salę operacyjną, a w oddali widzę tylko Philippa z lekkim uśmiechem i nieco przygarbioną postawą.
Budzę się na sali. W moje oczy uderza fala sztucznego światła lejącego się z lampy. Przymykam oczy, staram się przyzwyczaić do jasności. Czuję się fatalnie, boli mnie głowa, chce mi się wymiotować, a noga? Ponoć cała i zdrowa, ale strasznie obolała. Rozglądam się dookoła. Na kanapie śpi Philipp z dość dziwną miną. Podejrzewam, że ma kiepski sen. Nakazałbym mu powrót do domu, ale nie chcę go budzić.
Nie ma Simone…
Biorę głęboki wdech i ponownie odpływam w krainę Morfeusza.
Nazajutrz pojawia się moja żona w towarzystwie synów, którzy od razu zarzucają mnie szkolnymi opowieściami. Starsi opowiadają mi o swoich boiskowych postępach, a Jordi śmieje się, wspominając swoją rudą nauczycielkę matematyki, której ciągle spadają z nosa okulary. Silę się na uśmiech, ale wszystko mnie boli.
- Długo tu będziesz? – pyta Simone, jednocześnie wysyłając chłopców do szpitalnego bufetu po wodę.
- Nie wiem. Porozmawiaj z lekarzem.
- Pojutrze wyjeżdżam. Musimy o tym pogadać.
- Jedź i baw się dobrze.
- Michael, czy choć przez chwilę możesz być poważny? – pyta wyraźnie podenerwowana.
- A ty? Wydaje ci się, że twoje zachowanie jest poważne? Wyjeżdżasz sobie do Paryża ze swoim pożal się Boże współpracownikiem, zostawiasz mnie – kalekę – samego z trójką małych dzieci oraz swoją złośliwą matką. Jak twoim zdaniem mam sobie poradzić przez te tygodnie, podczas których ty będziesz napawać się romantycznym Paryżem, trzymając Gustava za rękę?
- O czym ty mówisz?
- Nieważne – mówię zrezygnowany. Chcę, aby już wyszła. Tyle na nią czekałem, a teraz, kiedy wreszcie się pojawiła mam dosyć.
- Dobrze wiesz, że muszę tam jechać – mówi, jednocześnie wystukując coś na klawiaturze swojego telefonu. Nie patrzy na mnie, jej głos nie przejawia ni odrobiny troski. – Długo pracowałam na to wszystko. Nie mogę teraz odpuścić.
- No tak… A jakby to Louis coś sobie zrobił podczas zajęć sportowych? Też bez zawahania byś go zostawiła?
- Michael, czy twoje środki przeciwbólowe jeszcze działają? Gadasz jak potłuczony.
- Po prostu sprawdzam, czy to tylko ja nie mam stałego miejsca w twoim sercu.
- Chcesz się pokłócić?
- Nie chcę.
- Więc przestań mieć do mnie o wszystko pretensje. Przecież nie zostajesz sam. Będziesz z dziećmi, które wcale nie są już takie małe, jak ci się wydaje. Będzie z tobą też moja mama, Philipp. A mnie nie będzie tylko dwa-trzy tygodnie, przez ten czas nic ci się nie stanie. Nie zostawiłabym cię bez żadnej opieki.
- Nie chcę mi się tego już słuchać. Na wszystko znajdziesz wymówki.
- Michael, do tej pory przez całe dnie leżałeś na kanapie bądź oglądałeś telewizję w sypialni. Miałeś w nosie to, co dzieje się z dziećmi…
- Nie mów tak!
- Ale to prawda. Do tej pory to moja mama się nimi opiekowała. Odbierała ze szkoły Jordiego, gotowała obiad, sprzątała, pomagała im przy lekcjach. Ty tylko wychodziłeś ze swojej nory, aby powiedzieć im „dobranoc”, kiedy leżeli już w łóżkach. Tak naprawdę nic się nie zmieni. Z tym, że przez najbliższe tygodnie, to oni będą do ciebie przychodzić, a nie ty do nich.
Simone raczy mnie swoją uwagą, ale robi to w tak nieuprzejmy sposób, że mam nawet wrażenie, że mnie nienawidzi. Trudno się dziwić, w końcu jestem bezproduktywnym, niepotrzebnym, nieodpowiedzialnym facetem ze złamaną nogą.
- Idź już – mówię w końcu, mając dosyć jej gadaniny. – Jestem zmęczony. Chcę odpocząć.
- Odpoczywaj… Zabiorę chłopców po drodze. Pożegnam ich od ciebie.
Wychodzi, nie patrzy, nie współczuje… Zimna jak lód, obojętna jak głaz. Kobieta spełniona, zadowolona, szczęśliwa.

__________
Nie jest tak kolorowo jak chciałyście. Powrót Michaela na boisko będzie nieco bardziej skomplikowany. Myślicie, że mu się uda po tym wszystkim? 

A jeśli macie ochotę na nieco przyjemniejsze klimaty, zapraszam na mojego nowego bloga :) 

17 listopada 2012

Rozdział trzeci


- Michael! Michael, wstawaj. Słyszysz? – Nade mną roznosi się znany mi, melodyjny głos należący do Simone. Mówi do mnie, ale ja słyszę to tak, jakbym znajdował się w jakieś cyberprzestrzeni. Echo roznosi się po mojej głowie, powodując potworny ból i nudności. – Michael, wstawaj! – powtarza.
Otwieram oczy, ale światło słoneczne wpadające przez duże okno salonowe sprawia, że nic nie widzę. Zasłaniam twarz rękoma, i przez szpary powstałe w palcach szukam wzrokiem twarzy mojej małżonki.
Simone stoi nade mną. Przygląda mi się z politowaniem i z dezaprobatą kręci głową.
- Wstawaj – mówi. – Jest siódma. Zaraz dzieci wstaną do szkoły. Nie chcę, aby zobaczyły cię w takim stanie.
Siadam. Rozglądam się wokoło, poczym spoglądam na samego siebie. Rozczochrane włosy, poplamiona i przepocona koszula, która (jakby powiedziała to moja, świętej pamięci, matka) wygląda jak psu z garda wyciągnięta. Simone nie może na mnie patrzeć, więc odchodzi, ciągle powtarzając, abym się pośpieszył.
W drzwiach pojawia się Renate. Z jej spojrzenia bije wstyd. Wstyd za własnego zięcia, wstyd za sportowca, który powinien być wzorem dla milionów, a nie zafajdanym facetem na kacu.
Wówczas uświadamiam sobie, co dzisiaj za dzień. Zgrupowanie przed meczem i sam mecz! Muszę się wziąć w garść, pójść pod prysznic, zjeść pożywne śniadanie i pojechać na stadion, gdzie czekać będzie na mnie nie lada wyzwanie. Muszę dzisiaj zagrać. Muszę. Pomimo tego, że nie jestem w najlepszej formie, to czuję, że to jest mój czas. Mój czas!

Siedzę w szatni. Czekam na trenera. Patrzę jak koledzy, w dobrych nastrojach, przebierają się w trykoty, zakładają korki, podskakują i motywują się nawzajem, aby wreszcie wygrać mecz. A ja? Nie było karki wywieszonej przed szatnią, na której wypisane były nazwiska podstawowej jedenastki oraz zmienników, więc czekam, bo nic innego mi nie pozostało.
- Przepraszam, panowie – mówi Robin Dutt, trener. – Zatrzymały mnie nagłe sprawy na górze – uśmiecha się, wyciągając palec do góry, który oznacza zarząd. – Zacznijmy od najważniejszego…
Robin wymienia nazwiska jedenastu zawodników, którzy wydelegowani zostali do walki przeciwko Augsburgowi. Robi pauzę, przygląda się twarzom pozostałych piłkarzy, w tym mojej. Powtarzam sobie w myślach, że to mój czas, mój czas. Błagam, aby wypowiedział moje nazwisko.
- Michael? – Patrzę mu prosto w oczy. Z jego głosu nie mogę nic wyczytać. Jest neutralny, bez emocji. – Jak tam? – pyta.
- W porządku – odpowiadam pewnie. Odnoszę wrażenie, że zaraz wygoni mnie na trybunę. Powie, że to nie jest mecz dla mnie. Jestem zdesperowany do tego stopnia, że już wyobrażam sobie jak padam przed nim na kolana i błagam o szansę. Co powiem dzieciom, kiedy znów zasiądę na trybunie? Jak spojrzę im w oczy?
- Dlaczego jesteś nieprzebrany? – pyta trener.
- Nie sądziłem, że…
- Wiara to podstawa, Michael – mówi. Czyżbym zaprzepaścił swoją szansę? Czyżby trener chciał uczynić mnie zmiennikiem, a ja swoim brakiem zaangażowania pokazałem mu, że nie liczę na zbyt wiele? – Przebierz się szybko. Dzisiaj usiądziesz na ławce.
Patrzę na niego i nie wierzę. Nie wierzę, ale cieszę się tak bardzo, że niemalże nie spadam z ławki.
- Dzięki, trenerze – rzucam jeszcze, kiedy Robin wychodzi na murawę. Szkoleniowiec patrzy na mnie i z uśmiechem skina głową, jakby chciał powiedzieć: będą z ciebie ludzie, Michael.
To mi daje wiarę.
I pomimo tego, że dzisiejszego wieczoru nie zagrałem ani minuty, to cieszę się, że mogłem wrócić na boisko. Byłem blisko, na ławce, czułem zmęczenie kolegów, ich krzyki, uczestniczyłem w radosnych tańcach celebrujących zdobycie bramki. To jak powrót do korzeni.
Wracam do domu spełniony, z przeczuciem, że wszystko będzie dobrze. I nic, ani nikt, nie popsuje mi dobrego samopoczucia. Nie pozwolę na to.

Weekend spędzam z synami. W sobotę zabieram ich na basen, do parku, na obiad do fajnej knajpki. Wieczorem idziemy do kina, wracamy około dwudziestej i siadamy przed telewizorem, aby obejrzeć transmisję z meczu ligi hiszpańskiej. Z miską popcornu, z colą i cukierkami pod ręką, spędzamy czas na dobrej zabawie, przeżywając akcje bramkowe i niezwykłe popisy najlepszych piłkarzy na świecie.
- Czemu nigdy nie grałeś w Hiszpanii? – pyta Louis. – Może utrzymałbyś się w Realu, poznałbyś tych wszystkich graczy. Mógłbyś przedstawić mi Casillasa. – Uśmiecha się na samo wspomnienie nazwiska swojego ulubionego bramkarza.
- A poza tym w Hiszpanii jest zawsze ciepło – wtrąca się Simone, krzątając się po kuchni, która znajduje się za naszymi plecami.
- Real nigdy nie był mną zainteresowany. Dostałem ofertę z Walencji, ale wówczas pojawiła się Chelsea i zdecydowałem się na Londyn.
- Szkoda… Chciałbym kiedyś spotkać się z Ikerem.
- Nie wszystko stracone – mówię, spoglądając na syna. – W Realu grają przecież Mesut i Sami. Myślę, że mógłbym poprosić ich o przysługę. Na początku wystarczyłby ci autograf i jakieś gadżety, a kiedy zacznie się Euro, to razem pojedziemy do Polski i zobaczymy co da się zrobić w tej sprawie.
- Poważnie?
- Pewnie! Hiszpanie będą mieszkać niedaleko niemieckiej bazy. Wsiadamy w samochód i jedziemy – mówię ze śmiechem. Żeby wszystko w życiu przychodziło mi z taką łatwością jak snucie marzeń…

Nazajutrz szykuję się na imprezę urodzinową przyjaciela mojego syna. Zakładam wygodne dżinsy oraz czarną koszulę z kolorowymi akcentami przy mankietach. Z racji tego, że Thomas jest wielkim fanem piłki nożnej, i w jego oczach jestem najlepszym zawodnikiem na świecie (ma dopiero siedem lat, więc inaczej postrzega pewne sprawy), z przyjemnością podpisuję czarno-czerwoną koszulkę z nazwiskiem Ballack, i pakuję ją w żółty papier ozdobiony zielonymi i niebieskimi balonikami.
Wsadzam Jordiego na tylnie siedzenie mojego czarnego samochodu, zapinam mu pasy, przed którymi bardzo się wzbrania i zajmuję miejsce za kierownicą. Nim odpalam silnik, włączam radio, z którego sączy się wesoła piosenka, którą obydwaj bardzo dobrze znamy. Posyłamy sobie porozumiewawcze spojrzenia i jak na zawołanie zaczynamy śpiewać, wydzierając się na całe gardło:
- We found the love in a hopeless place…
W tak przyjemnej atmosferze docieramy do domu rodziny Kraftów. Już na ganku słychać wesołą, wręcz dziecięcą muzykę, graną w ogrodzie. Patrzę na Jordiego, który łapie się za gardło i wydobywa z siebie odgłos wymiotny. Śmieję się, bo wiem, co o tym myśli. Od małego słuchał ze mną największych rockowych potęg jak The Rolling Stones czy Queen.
Wręczam mu zapakowany prezent i dzwonię do drzwi.
- Jakoś wytrzymasz – mówię, czochrając go po głowie. – Będzie fajnie.
Drzwi otwiera nam znana mi, przysadzista blondynka, która wita nas ciepłym uśmiechem. Podaję jej dłoń na przywitanie i wchodzę do środka. Jordi od razu biegnie do ogrodu, w którym odnajduje solenizanta. Wręcza mu prezent. Kiedy widzę radość Thomasa na widok koszulki, na sercu robi mi się bardzo ciepło. Teresa, jego matka, jest mi bardzo wdzięczna za ten upominek, gdyż jej syn bardzo o tym marzył.
- Drobiazg – mówię z uśmiechem. – Może uda mi się jeszcze zorganizować bilety na mecz dla waszej rodziny.
- Byłoby wspaniale – mówi z uśmiechem. – Thomas bardzo pana podziwia. Myślę, że byłby bardzo szczęśliwy, gdyby mógłby pana zobaczyć w akcji.
- Problem w tym, że ja na razie nie gram. – Nie, nie mówię tego. Nie chcę stawiać siebie w negatywnym świetle. Wszyscy znają moje problemy, bo nie ma dnia, w którym gazety nie rozpisywałyby się na mój temat, ale nie chcę pogłębiać swoich kłopotów i pokazywać jak bardzo mnie one dręczą.
- Zapraszam do baru – mówi Teresa, pokazując niewielką, czerwoną ladę, na której stały szklanki z rozmaitymi napojami. – W ogrodzie stoi stół z jedzeniem. Mam nadzieję, że będzie panu smakowało.
- Na pewno. Bardzo dziękuję – mówię, a kobieta oddala się, aby zająć się innymi gośćmi.
Chwytam za szklankę z czerwonym sokiem i wychodzę do ogrodu, w którym bawią się dzieci. Z uśmiechem przyglądam się wszystkim zabawom. Widzę jak Jordi oraz jego przyjaciel śmieją się, skaczą w dmuchanym zamku, nurkują w basenie z gąbkowymi kulkami. Sprawia im to tyle radości! Zupełnie jak mi piłka nożna.
Rozglądam się wokoło i stwierdzam, że jestem tutaj jedynym mężczyzną. Czuję jak moje policzki rumienią się, ale nie daje tego po sobie poznać. Mam się świetnie bawić i tak też robię. Nie zaprzestaję więc obserwacji małych dzieciaczków i czuję się tak jakbym był między nimi, podczas, gdy w rzeczywistości siedzę na plastikowym krześle w cieniu niewielkiego, liściastego drzewa.
- Dzień dobry. – Nade mną pojawia się wysoka, śliczna blondynka o wydatnych ustach i dużych, niebieskich oczach. – Mogę? – pyta, wskazując na wolne krzesło, stojące obok mojego. Bez słowa kiwam głową.
Dziewczyna siada, zakłada nogę na nogę, ukazując swoje długie, zgrabne nogi, wystające zza krótkiej, czerwonej sukienki. Ciężko mi oderwać od niej wzrok, ale staram się, za wszelką cenę skupić uwagę na Jordim i innych dzieciach.
- Świetna zabawa, prawda? – mówi, spoglądając na mnie i posyłając czarujący uśmiech, który odsłania jej śnieżnobiałe zęby. Dostrzegam na jej jedynkach ślady czerwonej szminki. Zastanawiam się, czy jej o tym powiedzieć. Z jednej strony ta kobieta uniknie późniejszych przykrych sytuacji z tym związanych, ale z drugiej poczuje się niezręcznie. Mimo wszystko, dla własnego komfortu daję jej do zrozumienia, aby skorzystała z lusterka. – Boże, taka ze mnie gapa! – lamentuje. – Zawsze zrobię coś, czego później muszę się wstydzić. – Dziewczyna wyciąga z torebki niewielkie lusterko i ściera szminkę z zębów.
- To nic. Zdarza się. Kiedyś, na przyjęciu, wyszedłem do toalety i w łazience ochlapałem sobie wodą całe spodnie. Wszyscy na sali mieli ze mnie ubaw – mówię, aby poprawić jej humor.
Kobieta patrzy na mnie i uśmiecha się, pokazując, że niepożądane zabrudzenie już zniknęło. Odwzajemniam gest.
- Nie przedstawiałam się – mówi, wyciągając w moją stronę dłoń. – Jestem Scarlett Fischer.
- Michael Ballack. Bardzo mi miło.
Zapada niezręczna cisza. W tym czasie obydwoje patrzymy na bawiące się dzieci i śmiejemy się z zabawnych sytuacji, które się im przytrafiają. Naszą największą uwagę przyciąga clown, który nie jest do końca śmieszny, ale robi różne ciekawe sztuczki magiczne, które bardzo mnie intrygują.
- Jest pan tutaj z dzieckiem? – pyta, odwracając moją uwagę od człowieka z czerwonym nosem.
- Tak. Ten chłopiec w ciemnych głosach, który ogląda występ w pierwszym rzędzie, to mój syn Jordi.
- Mogłam się domyślić. Jest bardzo do pana podobny. – Przyjmuję jej słowa z serdecznym uśmiechem. Rzeczywiście, Jordi jest najbardziej do mnie podobny. Louis i Emilio odziedziczyli urodę po Simone.
- Pani też jest tutaj z dzieckiem?
- Ja? – śmieje się. – Nie, ja nie mam dzieci. Myśli pan, że miałabym taką figurę, gdybym była już po porodzie.
Nie wiem, co powiedzieć. Czuję się trochę niezręcznie.
- Jestem siostrą Teresy Kraft.
- Poważnie? W ogóle nie jesteście do siebie podobne.
- Jestem znacznie młodsza i dbam o siebie. Nie mam dzieci, tłustego męża wokół którego musiałabym skakać – mówi ze śmiechem. – Jestem wolna jak ptak. Dzięki temu mam czas na przyjemności.
- Chciałbym mieć pani podejście do życia.
- To nie jest trudna filozofia.
- Tato, tato! – Nagle podbiega do mnie Jordi i nie zważając na nic zaczyna opowiadać mi to, co przed chwilą usłyszał od kolegów. Udaję zaciekawienie, gdyż ich „niezwykłe” historie nie bardzo mnie interesują. Wolałbym kontynuować rozmowę z piękną blondynką, która teraz patrzy na mnie i mojego syna.
- Fajny chłopak – mówi Scarlett, kiedy Jordi wraca do swojego towarzystwa.
- Tak, to moje oczko w głowie. Mam jeszcze dwójkę, ale są nieco starsi.
- Ja nie przepadam za dziećmi. Nie lubię hałasu, brudu. Dzieci ciągle czegoś chcą.
Nie wiem, co powiedzieć, bo ja uwielbiam dzieci. Zwłaszcza swoje. Nie wyobrażam sobie życia bez nich i nie rozumiem jak można nie kochać takich małych, uroczych istot, które dają tyle szczęścia i radości.
- Proszę – mówi Scarlett, podając mi niewielką chusteczkę, na której napisany jej numer telefonu. Dziewczyna przykłada sobie papier do ust i zostawia na nim ślad szminki. Wręcza mi ją mówiąc… – Zadzwoń, jeśli będzie pan chciał pogadać o mojej filozofii życiowej. Czekam na telefon. Do zobaczenia.
Odprowadzam ją wzorkiem. Znika gdzieś w murach domu Teresy Kraft. Przypatruję się chusteczce, temu zmysłowemu znakowi, który pozostawiła po sobie. Uśmiecham się, bo wyglądało to dokładnie jak scena z filmu, który oglądałem kilka tygodni temu. Mimowolnie przypominam sobie słowa mojego przyjaciela, który namawiał mnie na nowe kontakty z płcią przeciwną. Młoda, ładna, wolna… Dobry materiał na kochankę.
Patrzę na Jordiego i od razu odrzucam od siebie te myśli. Nie mógłbym mu tego zrobić.
Wołam go do siebie, mówię, żeby pożegnał się z kolegami, bo wracamy do domu. Jęczy i marudzi, ale mówię, że źle się czuję i potrzebuję odpocząć przed jutrzejszym treningiem. Bez mrugnięcia oka przytakuje mi, biegnie do znajomych, rzuca krótkie „do widzenia” do każdej napotkanej po drodze starszej osoby. Obydwaj żegnamy się z panią Kraft i opuszczamy jej dom.

10 listopada 2012

Rozdział drugi


To musiało się tak skończyć. Dostałem powołanie na mecz przeciwko Kolonii, ale od początku było jasne, że wyląduję na trybunach. Nie wiem, co by musiało się stać, abym mógł ponownie pojawić się na boisku. W tym momencie urządzała mnie chyba tylko kontuzja czołowego gracza, w którego miejsce mógłbym wskoczyć. Niestety pomocnicy w Leverkusen nie są podatni na kontuzje. Na moje nieszczęście…
- Tato, dlaczego nie grasz? – pyta Jordi, kiedy siedzimy w loży i oglądamy wspólnie mecz mojej drużyny. Brakuje mi już wymówek. Nie mogę mu powiedzieć, że ma ojca nieudacznika, za starego na grę w piłkę.
- Tak czasami się zdarza – odpowiadam, obejmując go ramieniem i spoglądając na pozostałych synów, którzy są na tyle duzi, że rozumieją, co się dzieje. Nawet nie chcę myśleć jak wyglądam w ich oczach. Powinni być dumni ze swojego znanego ojca, z piłkarza, a tymczasem zdarza się nawet, że koledzy w szkole sobie z nich żartują. Boli mnie to, ale nic nie mogę poradzić.
- Bardzo lubię oglądać z tobą mecze, ale chciałbym, abyś zagrał.
- Ja też bym chciał… Spójrz na boisko, są tam piłkarze, którzy są młodsi ode mnie, szybsi, sprawniejsi. Ja już miałem swoją kolej, osiągnąłem wiele sukcesów, wygrałem kilka tytułów. Teraz ich kolej. Teraz czas na młodzież – tłumaczę z ciężkim sercem. – Może niebawem przyjdziemy na mecz i zobaczymy tam twoich braci.
- Naprawdę? – pyta, patrząc na swoje starsze rodzeństwo. – Myślisz, że zobaczymy kiedyś jak Louis stoi w bramce Beyeru, a Emilio strzela gola drużynie przeciwnej?
- Jestem o tym przekonany – odpowiadam z pokrzepiającym uśmiechem. Bardzo chciałbym zobaczyć swoich synów grających w drużynie, która niegdyś była dla mnie tak ważna. Nadal jest, bo mam ogromny sentyment do tego klubu, i jeśli dane będzie mi zostać trenerem, to mam nadzieję, że będzie to właśnie Leverkusen.
Cóż… Ostatnio nie wiedzie się dobrze w szeregach Bayeru… Drużyna przegrała drugi mecz z rzędu i podniosło to duży alarm wśród kibiców, działaczy i sponsorów. Zapowiadają się zmiany, ale jeszcze nikt nie wie na czym miałyby one polegać. Pewnie zacznie się od zmiany trenera.
Po skończonym pojedynku jadę z synami na lody do naszej ulubionej cukierni „Zucker”, a zaraz potem wracamy do domu na kolację zorganizowaną przez Simone. Na podjeździe roi się od drogich, eleganckich samochodów. Zdaje mi się, że przyjechali wszyscy zaproszeni goście. Nie mam ochoty na żadne ceregiele i odstawanie szopki przed innymi. Dlaczego mam udawać, że jest dobrze, skoro tak nie jest? Mimo wszystko wchodzę do domu z przyklejonym, sztucznym uśmiechem i witam się ze wszystkimi znajomymi. Części ludzi nawet nie znam, ale nie przeszkadza mi to. Wiem, że chwilę posiedzę i zaraz zmyję się na górę, a pretekstem będą dzieci i ich zadania domowe, które odrobiliśmy już wczoraj.
- Czekałem na ciebie. – Za plecami słyszę cienki głos mojego najlepszego przyjaciela, Philippa Schwarza. Witam się z nim przyjacielskim uściskiem dłoni i bladym uśmiechem. Przed nim nie muszę niczego udawać. Wie jaka jest sytuacja. – Simone mówiła, że jesteś na meczu.
- Tak, byłem z chłopakami. Miałem nadzieję, że zagram, ale znów to samo – mówię, biorąc od krzątającej się, młodej kelnerki szklankę z whisky. – Mam już tego wszystkiego dość. Robię, co mogę, staram się bardziej niż kiedykolwiek, a wciąż mi nie wychodzi. Czy naprawdę jestem aż tak beznadziejny?
Z ciężkim westchnięciem siadam na białej kanapie w salonie. Philipp zajmuje miejsce obok mnie. Zazdroszczę mu, że nie musi borykać się z takimi problemami jak ja. Znam go od kilku lat, i poza długim i męczącym rozwodem, wszystko mu wychodzi. Ma własną firmę transportową, ma pod sobą grupkę ludzi, ma pieniądze i szacunek. Nie ma dzieci, a wszystkim dzieli się ze swoją młodą partnerką Ivone, która kręci się gdzieś w moim domu.
- Zobacz, jest Giggs, Inzaghi, Klose. Oni wszyscy są po trzydziestce, a grają. Mają miejsce w składzie i nie myślą o zakończeniu kariery. Dlaczego ja tak nie mogę?
- Zauważ, że dopóki Miroslav grał w Niemczech, to też nie narzekał na nadmiar minut.
- Sugerujesz, że powinienem wyjechać?
- Może.
- Ale ja kocham Niemcy.
- Rozumiem, ale sam wiesz jaka jest piłka. Nie możesz przez całe życie siedzieć w jednym miejscu, bo to ci nic nie da. Nie jesteś jak Giggs. Nie możesz przez 22 lata grać w jednym klubie, na najwyższym poziomie. Nie te geny – mówi, upijając ze swojej szklanki łyk złocistego trunku. – Rozejrzyj się za czymś nowym.
- Mógłbym i może nawet chciałbym tego, ale mam rodzinę. Teraz liczą się przede wszystkim oni. Simone nie wyjdzie ze mną do innego kraju. Nie teraz, kiedy firma się rozrasta. Nie teraz, kiedy znalazła sobie kochanka – mówię, spoglądając na Gustava, który rozmawia z moją żoną oraz kilkoma innymi osobami na tarasie w ogrodzie.
- Co za ironia losu! Ty, Simone i on pod jednym dachem – śmieje się. – Komedia!
- Cieszę się, że się dobrze bawisz – mówię, upijając łyk whisky. – Mi nie jest do śmiechu.
- Wiesz co – mówi Philipp, nachylając się nade mną – sam powinieneś sobie znaleźć inną kobietę. Dlaczego Simone ma się dobrze bawić w ramionach jakiegoś fagasa, a ty nie? Pomyśl o tym. – Patrzę na niego spod przymrużonych powiek i dochodzę do wniosku, że w jego słowach jest trochę prawdy. Pracując w Londynie, poznałem pewną kobietę, śliczną Serbkę, o jasnych, przejrzystych oczach. Spotykaliśmy się i wówczas problemy małżeńskie nie miały dla mnie znaczenia. Może to jest recepta na wszelkie niepowodzenia?

- Wszystko wypadło całkiem nieźle, prawda? – mówi Simone, wychodząc z łazienki. Leżę w łóżku i podziwiam jej niezwykle zgrabne nogi, które prezentuje przede mną za pomocą swojej skąpej piżamki. – Wiele osób było zaskoczonych, ale trzymają za mnie kciuki. Tak się cieszę! – mówi, stając przede mną.
- Wiedziałem, że odniesiesz wielki sukces.
- Mam to po tobie. Ty mnie wszystkiego nauczyłeś. – Simone skrada się po łóżku i kładzie się niemalże na mnie. Składa na moich ustach subtelny pocałunek. Jestem zaskoczony, bo dawno nie było między nami takich czułości. – Wiem, że ostatnio bardzo cię zaniedbałam – kontynuuje, nie przestając się uśmiechać i głaskać mnie po piersi. – Ale obiecuję, że to naprawię. Ty i chłopcy jesteście dla mnie najważniejsi. To dla was się tak staram.
- Wiem, Simone.
Zastanawiam się, dlaczego akurat teraz mi to mówi. Obydwoje wiemy, że to wierutne kłamstwo, bo pierwszą i prawdopodobnie ostatnią osobą, dla której popadła w pracoholizm jest Gustav, z którym spędza w firmie tak wiele czasu.
- A może chciałbyś pojechać ze mną do Paryża? – pyta, nie zaprzestając czułych pocałunków. Odpowiadam jej tym samym, bo jestem tylko facetem. Lubię przytulani i seks, tęsknię za bliskością swojej żony. Aczkolwiek propozycja wspólnego wyjazdu bardzo mnie zaskoczyła. – Mama zajęłaby się chłopcami. Wziąłbyś sobie wolne w klubie na dwa tygodnie, i tak nie grasz, więc co to za różnica, czy będziesz tu, czy we Francji. Spędzilibyśmy cudowny czas, tylko we dwoje, w mieście miłości. Co ty na to? – pyta, przegryzając dolną wargę. Niewiele brakuje do tego, abym się zgodził, ale wiem, że nie mogę sobie pozwolić na taki wyjazd w środku sezonu. Byłoby to nieprofesjonalne. Muszę być tutaj, na miejscu. Nie zależnie od tego, czy gram, czy nie. Dopóki klub nie zmusi mnie do wzięcia przymusowego urlopu, nie mogę wyjechać.
- Brzmi interesująco, ale może po sezonie. Teraz nie mogę, wiesz jakie są realia.
- Nie rozumiem. I tak nie grasz – mówi. Denerwuje się. Zupełnie jakby naprawdę zależało jej na naszym wspólnym wyjeździe. Schodzi ze mnie i kładzie się plackiem na miejscu, które zawsze zajmuje podczas snu. Wygładza kołdrę, poprawia włosy i opada na poduszkę, patrząc w sufit.
- Mam zobowiązania. Nie mogę tak po prostu wyjechać – tłumaczę, żałując, że nasze intymne chwile już się skończyły. Odwracam się na drugi bok, widząc, że Simone nie ma już ochoty na rozmowę.
- Michael? – Chwila ciszy. – Czy ty mnie jeszcze kochasz?
Hm… Dobre pytanie. Odpowiadam, że tak, aby nie robić jej przykrości, ale nie jestem pewien swojej odpowiedzi. Na pewno ją kochałem. Kiedyś kochałem Simone do szaleństwa, nie widziałem świata poza nią, a kiedy dała mi aż trzech synów, to miałem ochotę nosić ją na rękach do końca życia. Teraz wiele się zmieniło. Nie ma już żaru, nie ma namiętności, szaleńczego uczucia, które nas połączyło. Jest monotonia, rutyna i mam wrażenie, że przyzwyczajenie także zadomowiło się w naszych sercach i umysłach. Dlatego Simone znalazła pocieszenie w ramionach innego. On daje jej to, czego ja nie. Nie mam jej tego za złe, ale myślę, że jakbyśmy spróbowali wszystko naprawić, to udałoby się nam. Takie mam przeczucie. Więc dlaczego jej tego nie zaproponuję? Tak, to kolejne, bardzo dobre pytanie.
- Ah, zapomniałem ci powiedzieć. – Przerywam nocną ciszę. – Ostatnio w szkole Jodiego spotkałem panią Kraft. Zaprosiła nas do siebie na urodziny Thomasa. Przyjęcie jest w przyszłą niedzielę.
- Nie mogę. Mam spotkanie.
- W niedzielę? To nieetyczne.
- Ktoś musi pracować na ten dom, Michael – mówi podniesionym tonem głosu i odwraca się do mnie tyłem.
Spotkanie… Tak, dobre sobie. Pewnie Gustav zabiera ją na obiad, do kina lub oferuje niezapomniane chwile w swoim łóżku. Niech sobie idzie. Ja też będę się świetnie bawić. Na przyjęciu urodzinowym siedmioletniego chłopca, ot co!

Muszę przyznać, że cały kolejny tydzień minął mi dość szybko i jakoś tak… przyjemnie? Treningi sprawiały mi radość, a to nie zdarzało się ostatnio zbyt często. Nawet z kolegami się dogaduję. Zazwyczaj trenowałem samotnie, a teraz biegam w towarzystwie dwóch, a nawet trzech, młodszych kolegów. Nie wychodzę ostatni z szatni. Wychodzę jako jeden z pierwszych, razem z innymi. Żegnam się z nimi, życzę miłego dnia i z uśmiechem na ustach wracam do domu. Nie wiem, co się zmieniło. Nie odczuwam żadnych znaczących zmian. Czyżby wszystko miało zacząć się układać?
Wiadomo, że jest za wcześnie na tak daleko idące wnioski. Jak to się mówi, jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale może to jakiś znak? Zdesperowany człowiek szuka pocieszenia w każdej drobnostce. Bardzo chciałbym, aby było dobrze. Bardzo chciałbym, aby coś się zmieniło, odmieniło. Zależy mi na tym, bo czuję… nie, ja to wiem, wiem, że mogę dać z siebie więcej.
Jest czwartkowe popołudnie. Trening powoli dobiega końca, a ja nie myślę o niczym innym, jak o białej kartce wiszącej przy recepcji. Zastanawia mnie, czy znajdę się na liście powołanych. Rozmawiałem w tym tygodniu z trenerem. Powiedział, że nic do mnie nie ma, że mnie lubi i szanuje, ale nie sprostam wymogom, które stawia współczesna piłka. Fakty są takie, że dzisiejsze drużyny są bardzo młode. Zazwyczaj średnia ich wieku nie przekracza dwudziestu czterech lat. W samym Leverkusen jest kilku nastolatków, młodych chłopaków, którzy nie skończyli jeszcze dwudziestki. Ciężko jest mi odnaleźć się w takim towarzystwie, ale mimo wszystko się staram, bo mi zależy.
Idę w stronę wyjścia. Mija mnie Andre Schürrle, Stefan Kießling i Lars Bender, którzy nawet nie patrzą na listę, bo udział w meczu mają niemalże zagwarantowany. Chciałbym mieć ich spokój i pewność gry. Ja z ciężkim sercem podchodzę do tablicy. Szoruję palcem w dół, szukając swojego nazwiska, a znajduję jedynie imiona swoich kolegów. Wreszcie jest, czarno na białym, na samym końcu.
- Michael Ballack – czytam i myślę o tym, jak pięknie to brzmi.
Drugie powołanie z rzędu. To jeszcze nic nie oznacza, bo znów mogę wylądować na trybunie, ale kto wie… Wszystko się może zdarzyć. Może usiądę na ławce. Nie muszę grać, ale ławka to już krok bliżej. W kolejnym meczu może dostanę pięć minut, później piętnaście, dwadzieścia, może jedną połowę, a może cały mecz. Z radośni nie mogę przestać się uśmiechać, ale szybko sprowadzam się na ziemię, bo wiem jak będzie boleć upadek, kiedy się rozczaruję.
Do domu wracam bardzo szczęśliwy. Ku mojemu zaskoczeniu zastaję w nim Simone, która w zwyczaju ma wracanie późnymi wieczorami. Jednak nie psuje to mojego nastoju, a wręcz przeciwnie. Dobrze jest mieć przy sobie wszystkich bliskich, nawet jeśli nie są mi do końca wierni.
Przy obiedzie dzielę się tą radosną nowiną z domownikami. Dzieciaki podzielają moją radość. Zgodnie twierdzą, że tym razem mi się uda. Wierzą we mnie, a to wiele dla mnie znaczy.
- Wielkie mi „halo” – mówi Renate, moja teściowa, i wywraca oczami. Ona nic nie rozumie. Nie rozumie piłki nożnej, nie rozumie mnie, a mimo wszystko nie przeszkadza jej to we wtrącaniu się do mojego życia i moich spraw.
- Mama ma rację – przytakuje Simone. – Cieszysz się jak dziecko, które dostało cukierka. Samo powołanie jeszcze nic nie znaczy. Módl się, aby jutro zasiąść na ławce.
- Dlaczego na ławce? Tata jutro zagra! – wtrąca się Jordi, wesoło wymachując rączkami. Uśmiecham się do niego i puszczam oczko, bo po raz kolejny przekonuję się o tym, że najbardziej mogę liczyć na własne dzieci.
- To nie takie proste, kochanie – konturuje brunetka. – Tata jest już za stary na latanie za piłką. Im szybciej to zrozumie, tym lepiej dla niego i dla nas. – Patrzy mi w oczy. Jest bardzo pewna siebie. Ciska piorunami, a ja nie mam pojęcia, dlaczego. Co zrobiłem, że tak na mnie naskakuje? Czy nie powinna się cieszyć i mnie wspierać? Ja zawsze to robię, kiedy Simone do czegoś dąży, kiedy jej się powodzi. Nie rozumiem. Nie rozumiem.
Kolacja się kończy. Wysyłam dzieci do łazienek, mówiąc, że zaraz do nich przyjdę, aby powiedzieć „dobranoc”. Czekam aż Renate opuści kuchnię i zniknie w swoim pokoju. Czekam, aż zostanę z Simone sam na sam. Muszę z nią pogadać. Na poważnie.
- Co cię ugryzło? – pytam, lekko podniesionym głosem. Simone upija łyk wody, którą następnie odstawia do zlewu. – Dlaczego mi to robisz, co? Dlaczego mnie wyśmiewasz i upokarzasz przy dzieciach? Co zrobiłem, że tak mnie traktujesz?
- Poniosło mnie.
- Poniosło? Tylko dlatego wystawiasz mnie na pośmiewisko i umniejszasz moje zasługi przy chłopakach? Chcesz, aby przestali mnie szanować, aby przestali być ze mnie dumni? Świetnie, rób to, ale nie w taki sposób, bo to nie fair!
- A co miałam ci powiedzie? – krzyczy. – Że się cieszę, że jestem dumna z tego, że dostałeś marne powołanie? Byłabym dumna jakbyś grał w każdym meczu. Uwierz mi, że byłabym zadowolona z każdej twojej asysty, z każdego gola, z każdego ładnego zagrania. Byłabym z ciebie dumna, gdybyś nie stracił opaski kapitana i był takim samym piłkarzem, jak kiedyś. Ale nie jesteś, Michael. Twój czas już minął. Zrozum to wreszcie i przestań się ośmieszać. Bo nie ja to robię, tylko ty sam się upokarzasz, wciąż mając nadzieję, że wrócisz na swój poziom, że wciąż będziesz gwiazdą futbolu! Jesteś za stary, Michael, na tą zabawę. Rozumiesz?
Jestem stary. Mam 36 lat i jestem stary. To nieprawda! Wielu ludzi w moim wieku cieszy się życiem, podróżuje, spełnia marzenia, pracuje, realizuje się. A ja, mając zaledwie trzydzieści sześć lat, jestem za stary?
Prawda boli. A prawda wypowiedziana z ust kobiety, którą się kocha (kochało), boli jeszcze bardziej.
Twardo patrzę w jej oczy. Próbuję analizować jej słowa, ale nie mogę. Nie chcę.
- Przeproś ode mnie chłopców – mówię łagodnie. – Muszę wyjść. – Chwytam za skórzaną kurtkę leżącą na kanapie i wychodzę z domu, trzaskając drzwiami.
Dziś jest ten wieczór. Dziś muszę się schlać jak świnia i zapomnieć o wszystkim. W biegu dzwonię do Philippa i oznajmiam mu, że czekam w naszym ulubionym barze. Bez zawahania przyjmuje zaproszenie, mówiąc, że będzie za dziesięć minut.
Dobrze, że chociaż na przyjaciół mogę liczyć.

__________
Przepraszam za lekki poślizg, rozdział miał być w środę ;) Postaram się, aby następny był wcześniej. 
Przypominam, że na Śmiech Dziecka oraz Życie zna odpowiedź również dostępne są nowe rozdziały.
Pozdrawiam!